Już dziś wieczorem dowiemy się, kto zgarnął nagrody Grand Prix Magazynu WINO. Pomimo pewnych wątpliwości co do procesu ich przyznawania to będzie ważna wiadomość. Chcąc nie chcąc, to najważniejszy w Polsce konkurs winiarski. Lepszego nie mamy. Rozumiem tych, którzy na wszelkie medale psioczą i fukają. Dla mnie to jednak ważny sygnał, który można wysłać do winiarskiej publiczności. Ważne narzędzie do zachęcania, by próbowała ciekawych win.
Dlatego z niecierpliwością oczekuję wyników. Jak zawsze przy takich okazjach, będą zwycięzcy i przegrani, będą niespodzianki i oczywiste oczywistości. Niektórzy importerzy zgarną całą pulę, choć może na tyle nie zasługiwali, a inni obejdą się smakiem, choć w sumie mają świetne wina. Taki już urok tego typu zawodów.
Wczoraj i dziś myślę jednak o winie, które – jestem tego pewien – nagrody nie dostanie. Jest bowiem zaprzeczeniem samej idei konkursu i porównawczej degustacji, gdy wygrywa smaczniejszy, ładniejszy, dowcipniejszy. Morgon 2010 Marcela Lapierre’a jest takim właśnie antymedalowcem, bestią niekonkursową. Jego jasna jak woda z kroplą syropu barwa dyskwalifikuje go w przedbiegach, bo przecież jurorzy faworyzują wina ciemno zabarwione, nasycone. Organiczny brak ciała, wyjechana kwasowość od razu wywołują na konkursie odruch wypluwczy. Bukiet w ciągu pierwszych 45 sekund – tyle, ile statystycznie dostaje do dyspozycji wino na takiej degustacji – wręcz odstręcza sztuczną intensywnością aromatów i przerysowanymi kolorami.
Lecz przecież jest to wielka butelka. Nie mam co do tego wątpliwości. Jego wielkość jest zresztą wielowymiarowa. Morgon Lapierre’a jest na przykład fenomenalnym probierzem różnicy pomiędzy lekkością i żadnością. Przy powietrzności swych kwasowością podpartych smaków nie ma w nim nic bezcielesnego, wręcz przeciwnie, jest zawsze mocno obecne, świdrujące. Pokazuje, jak wino starzone w 100% w beczkach dębowych zabutelkować bez najmniejszej nutki beczkowego banału. Jak w dobie mody na „wino owoc” dać pijącemu prawdziwą mineralność, dotykalną obecność kamienia. Jak z najbardziej pogardzanego szczepu świata, jakim jest Gamay, zrobić wino klasy największych Pinot Noir.

Morgon 2010 to sarabanda dla Marcela Lapierre’a. Odszedł 11 października. © Wineterroirs.com.
Nie łudzę się, że te wszystkie fasetki brylantu zabłysły w czasie okrutnej degustacji w ciemno. Morgon nie miał szans z jeżynowym tropikiem Quinta do Passadouro, z beczkową dosłownością Bierzo od Pittacum, z wygadaną, światową elegancją Segna de Cor z Domaine Roc des Anges. Choć głosem wsparło go kilku blogerów, więc może trafi się jakieś zaszczytne piąte miejsce, nagroda pocieszenia – spiżowy biodynamiczny róg. Oczywiście konsensu ocen jest ważną sprawą. Każde wyróżnienie takie jak złoty medal Magazynu WINO powinno być zrozumiałe dla odbiorców. Najlepiej, jeśli – jak w zeszłym roku, gdy na Brunello Casanova di Neri głosowało 13 spośród 17 jurorów – wino wygrywa przez aklamację, a nie jeden punkcik arytmetycznej średniej.
Lecz największa wartość Lapierre’a polega na tym, że jest właśnie winem jedynym w swoim rodzaju, nieporównywalnym z innymi. I nie chodzi o to, że – jak piszą oponenci – to biodynamo dziw, dostępny tylko dla grona wtajemniczonych w ciemnej suterenie na ul. Wilczej, niezrozumiały dla szerokiego grona odbiorców, który się lubi tylko dla jego dziwności, by podkreślić swój enodandyzm. Chodzi o to, że Casanova di Neri Brunello aż tak bardzo nie różni się od innych Brunello. Jego różnica wobec innych win mainstreamowych jest ilościowa, nie jakościowa; jest „trochę lepsze”, przez co w kolejnej degustacji w ciemno mogłoby przegrać o punkt z jakimś Gają czy Antinorim. Morgon Lapierre’a z każdego degustacji wystaje jak sztylet z oczodołu Parkera, bo otwiera przed nami zupełnie nowe horyzonty, smaki, których nie znajdziemy w żadnym innym winie, w żadnej innej rzeczy z tego świata. Jest winem, które rozszerza granice poznania. Za to – mój prywatny złoty medal za rok 2011.