Sezon w pełni. Zbliża się winobranie. Dla winiarzy oznacza to duże wydatki. Ale nie, nie dlatego że zapłacić trzeba zbieraczom albo kupić beczki. Polscy właściciele winnic spore sumki będą musieli przelać na konto Inspekcji Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. Zarządca jednej z większych winnic koszty oszacował na ok. 4 tys. zł. A właściciel 3-hektarowej parceli już w zeszłym roku zapłacił 2300 zł. Za co? Za to, żeby na etykiecie napisać Chardonnay albo Riesling.
Nasi genialni urzędnicy wymyślili sobie, że zgodność tej deklaracji z rzeczywistością będzie naocznie sprawdzał inspektor IJHARS, który następnie wyda odpowiedni certyfikat. Sęk w tym, że trzeba za to… zapłacić. I to nie tylko 202 zł za jeden papierek, ale również 168 zł za dzień pracy urzędnika i jeszcze dodatek od każdego kilometra za dojazd (cennik można sobie obejrzeć tutaj). Nie tylko więc opłacamy urzędników z naszych podatków, ale dodatkowo trzeba im płacić za wykonywanie obowiązków.
Niestety zbiory w winnicy nie odbywają się jednego dnia. Pech jest taki, że winogrona białe dojrzewają dwa tygodnie przed czerwonymi, a niektóre białe tydzień przed innymi białymi. Jeśli uprawiasz więcej niż pół hektara i do pomocy masz tylko rodzinę (a takie mamy gospodarstwa), zbiór i tak się przeciągnie na parę dni. No to teraz płać 168 zł + dojazd za każdy dzień. Inspektorzy są do dyspozycji (jeśli ich odpowiednio wcześnie zarezerwujesz). Niektórzy winiarze buntują się przeciw tym kosztom. Barbara i Marcin Płochoccy na randkę z inspektorem się nie zdecydowali, więc zamiast nazw szczepów umieszczają śmieszne tytuły. „Zibra” to tak naprawdę Sibera, a „Seysey” puszcza oko do Seyval Blanc. Ale Mike Whitney z Winnicy Adoria mówi wprost, że bez nazwy szczepu na etykiecie nie ma co liczyć na sprzedać. Chardonnay i Pinot Noir to podstawowa informacja dla konsumenta. 90% win na świecie oznaczanych jest nazwą szczepu.
Przede wszystkim jednak kontrola jest jedną wielką fikcją, gdyż inspektorzy nie mają żadnych kompetencji do rozpoznawania, jakie szczepy winorośli występują w winnicy. To jest bowiem specjalistyczna wiedza, która sprawia trudności nawet doświadczonym enologom z kilkunastoletnim stażem. Szczepy poznaje się – tak jak drzewa – po liściach, ale liście jak to liście: każdy jest inny, jedne są niepełne, inne zmutowane i margines błędu jest bardzo duży. Zdarza się on nawet w szkółce, która krzewy sprzedaje: na porządku dziennym jest otrzymanie w paczce Merlota zamiast zamówionego Sauvignon. Do tego trudnego problemu inspektorzy IJHARS podchodzą uzbrojeni w… wydruki zdjęć liści z komputera. To tak, jakby konkurs konia wierzchowego na olimpiadzie oceniać na podstawie portretu rumaka z IKEA. Pomijam już fakt, że po wyjeździe inspektorów winiarz może pod osłoną nocy zamienić bańkę Chardonnay z kadzią Rieslinga i żaden inspektorat się nie zorientuje.
Cały ten biurokratyczny bdzet nie jest niczym innym, jak sposobem na wyssanie dodatkowej kasy od winiarzy, którzy i tak już przechodzą kilkadziesiąt innych kontroli i muszą ubiegać o kilkanaście certyfikatów. Oczywiście wszystko dzieje się w majestacie prawa. Wyciąganie kasy usankcjonowała ustawa „o wyrobie i rozlewie wyrobów winiarskich” z 2011 r. (Dz.U. nr 120 poz. 690). Ministerstwo Rolnictwa, które te konfitury dla swoich pracowników przeforsowało, powołuje się na regulacje unijne, co też jest jedną wielką ściemą, gdyż rozporządzenie UE nr 1234/2007 określa jedynie, że „państwa członkowskie są zobowiązane do określenia procedur certyfikacji”. W żadnym innym kraju UE nie ma takich pomysłów na kontrolowanie winiarzy. W Hiszpanii, produkującej 1500 razy więcej wina niż Polska, szczepy winorośli obecne w winnicy deklaruje się na jednym formularzu, weryfikowane jest to raz na dekadę podczas powszechnego spisu winnic (winorośl owocuje dopiero po 3 albo 4 latach od nasadzenia, drogi IJHARSie, więc nie ma żadnej potrzeby sprawdzania tego co roku), pozostałe deklaracje sprawdza się wyrywkowo i nikt nie odczuwa potrzeby ochrony konsumenta poprzez bezustanne kontrolowanie wszystkiego. W mającej hopla na punkcie organizacji Austrii winiarz deklaruje co zasadził, ile kwintali zebrał i ile butelek ma na stanie – i to wystarczy. Zapytany przeze mnie producent przez 10 lat działalności nie miał ani jednej kontroli w winnicy.
W Polsce winiarz, żeby zrobić wino, musi najpierw wystąpić w filmie Barei. I jeszcze dopłacić.
Niestety jeśli nie zdarzy się cud i winiarze nie wywalcza zdjęcia tych obowiązków z siebie, to możemy liczyć tylko na to, że w kolejnych wyborach nie wygrają partie socjalistyczne, czyli kolejny cud.
Myślę, że rozwiązanie przyjęte przez państwa Płochockich jest słuszne – po prostu nie płacić. Na tą chwilę wina polskie sprzedają się głównie dlatego, że są polskie – sprawa szczepu występującego jest drugorzędna, najczęściej o tym z jakich szczepów jest zrobione informuje sprzedawca bo wina polskie sprzedają raczej sklepy specjalistyczne (czasem restauracje).
Nie liczyłbym na jakikolwiek ukłon ze strony państwa polskiego w stronę winiarzy – nie ma znaczenia jaka partia wygra (nie bądźmy dziecinni), jeśli tylko państwo polskie wyniucha gdzieś pieniądze to wyciągnie po nie łapę natychmiast bez względu na orientację. Powiem szczerze – patrząc na niektóre obowiązujące przepisy w Polsce, fakt sprzedaży polskich win należy upatrywać już w kategorii „cudu”.
Ja bym pewnie też nie zapłacił, aczkolwiek brak szczepu na etykiecie jest absurdem – bez względu na to czy dopowiedzieć go może sprzedawca. Przecież nawet UE dopuszczając po wielu latach szczepy na etykiety win stołowych uznała to za informację pierwszej wagi dla konsumenta.
Nie na temat, ale dlaczego publikuje Pan te same teksty w dwóch miejscach?
Bo inne osoby czytają oba miejsca a temat jest ważny.
słabo mi…
by zylo sie lepiej, by zylo sie lepiej wszystkim
Choć pewnie w innych dziedzinach jest( mam nadzieję że tylko ‚bywa’) podobnie to upatrywałbytm tej ‚upierdliwości’ prawodawców w tym,że chodzi tu o wyrób alkoholu… W kraju ,przez który przepływa codziennie rzeka piwa i wódki ,urzędnicy próbują być bardziej papiescy od papieża i w imię „walki z alkoholizmem i wychowaniem w trzeźwości” utrudniają wytwórcom życie jak tylko mogą…By wieczorem w domowych pieleszach zrobić sobie niejednego drinka lub wypić jakies eksportowane wino. Hipokryzja + wyciskanie haraczu.
merytoryczna korekta .
oczywiście wino miało być ‚importowane’ 🙂
Od utrudniania na tle alkoholu to jest akurat izba celna i rozmaite jednostki ministerstwa finansów. Kontrole o których tu mowa są emanacją Ministerstwa Rolnictwa, w którym antyalkoholowych zapędów bym się nie dopatrywał. Wydaje mi się że decyduje tutaj utwierdzanie się we własnej władzy poprzez rozszerzanie zakresu opresyjnej kontroli.
Dlaczego ma być łatwo prosto i przyjemnie i niedrogo skoro może być trudno , skomplikowanie podejrzliwie i z haraczem ….dlaczego ? – bo to polska właśnie ! , to postsocjalistyczna patologia mentalności , utrwalona chora cecha narodowa ,która każe przyduszać , „walcować” ( „przyjdzie walec i wyrówna” ) wszystko co nowe inne odbiegające od przeciętności .
Pewien znajomy restaurator opowiadał, że miewa kontrole jakiejś inspekcji, która sprawdza czy wymieniony w menu np. ser grecki z regionu takiego a takiego, jest rzeczywiście tym serem z tego regionu…I to jest jeszcze ok, bo chroni interesy klientów restauracji…Nic mi nie wiadomo o opłatach za takie kontrole – dobrze Pan zauważył, że prócz opłacania urzędników, dodatkowo „mamy” płacić za ich pracę…
Informacja powinna wywołać burzę, bo skandalicznym jest „dociskanie” polskich winiarzy…Należałoby tę informację, i dodatkowo wszystkie tego typu absurdalne koszty, podoczepiać do tych wszystkich dyskusji nt: dlaczego polskie wino jest drogie i że jak to jest, że gdzie indziej, nawet nie tak daleko, można taniej…
Dziękuję Panie Wojtku za czujność w przywoływaniu ważnych informacji…
pozdrawiam
Zaciekawił mnie Pana wpis. Ja również sprawdziłem przepisy i:
1. Oznaczanie wina rocznikiem czy tez odmianą winorośli jest dobrowolne. Chcesz – płacisz. Nie chcesz – nie płacisz.
2. Rozpoznawaniem odmiany winorośli zajmuje się Inspekcja Ochrony Roślin i Nasiennictwa – nie Inspekcja Jakości Handlowej Artykułów Rolno-Spożywczych. IJHARS w procesie certyfikacji ma inne zadania – polecam lekturę ustawy i rozporządzeń.
3. Opłatę pobiera się jednorazowo – za przeprowadzoną kontrolę – dla jasności „kontrolĘ” – na końcu jest Ę nie E. Liczba dojazdów i kto zbiera winogrona nie ma więc znaczenia. Płaci się jednorazowo – bez względu na ilość wizyt kontrolnych (sprawdziłem w centrali tj. w Głównym Inspektoracie JHARS).
4. Stawki opłat określa rozporządzenie Ministra Rolnictwa i Rozwoju Wsi. Oznacza to nie mniej i nie więcej, że stawki opłat określił Minister nie IJHARS – o co więc pretensje do inspekcji ?
5. Opłaty wniesione za certyfikację stanowią dochód budżetu państwa. Jakie to więc „konfitury” dla pracowników Ministerstwa Rolnictwa? Urzędnik jedzie, wykonuje co mu każą, a z opłat za certyfikację finansuje się służbę zdrowia, budowę dróg albo finansuje się emerytury KRUSowe i pensje w budżetówce.
6. Czy mógłby Pan literalnie wymienić owe „kilkanaście” certyfikatów, o które „musi” obiegać się polski winiarz?
7. Termin „olimpiada” oznacza czteroletni okres pomiędzy Igrzyskami Olimpijskimi – to naprawdę bardzo
elementarna wiedza. Chętnie dowiem się czegoś więcej o konkursie konia wierzchowego „na olimpiadzie”.
Zdaje sobie sprawę, że pisanie ironicznym językiem jest w modzie. Zdaje sobie również sprawę, że ciągłe narzekanie jest w jakiś sposób popularne. Ja również nie jestem fanem administracji – życzę jednak w kolejnych publikacjach więcej profesjonalizmu.
Pozdrawiam
Tomasz Michalski
Szanowny Panie, bardzo dziękuję za komentarz dotyczący polskiego winiarstwa, moich kompetencji językowych i profesjonalizmu. Odnosząc się do Pańskich uwag:
1. Jeżeli winiarz zrobił wino z winogron Chardonnay, to nazwanie tego wina „Chardonnay” jest jego świętym prawem, bo odpowiada to rzeczywistości. Jest też prawem konsumenta dowiedzieć się o tym bez zbędnych utrudnień. Uzależnianie tego od decyzji urzędnika i wniesienia dodatkowej opłaty jest nie tylko absurdem. Jest to ukryty podatek, wprowadzany niezgodnie z ładem prawnym. Dlatego nie mogę się z Panem zgodzić, że wszystko jest OK, bo jest to „dobrowolne”. Kiedy pisarz pisze powieść, nazywa ją na okładce powieścią, a nie ubiega się o certyfikat powieściowy z Państwowej Agencji Kontroli Literatury. Antonówki i kosztele sprzedawane na targu (a nawet jako sok w kartonach) też nie podlegają takim kontrolom.
2. Inspekcja Ochrony Roślin (PIORiN) kontroluje istniejące nasadzenia w winnicach natomiast wydawaniem certyfikatu, że wino zostało z tych odmian zrobione zajmuje się IJHARS, to ten ostatni urząd pobiera opłaty o których pisałem w tekście i wg mojej wiedzy to w tym urzędzie zamawia się wizytę urzędników.
3. „Opłatę pobiera się jednorazowo” – jeżeli tak Pana poinformowano w centrali IJHARS to kompletnie rozmija się to z praktyką. Winiarze którzy zdecydowali się na ten certyfikat w roczniku 2011 zapłacili po kilka tysięcy złotych, czyli ewidentnie nie była to opłata jednorazowa (wynoszą 202 zł + stawka godzinowa). Informacje które uzyskałem od winiarzy mówią o codziennych wizytach w okresie zbiorów.
4. Nie zgłaszałem żadnych pretensji do IJHARS, którzy jedynie wykonuje przepisy (choć margines negatywnej dla winiarza interpretacji jest bardzo duży). Artykuł dotyczył idiotycznych przepisów w ustawach i rozporządzeniach.
5. Określenie „konfitury dla pracowników” dotyczy wykonywania za wynagrodzeniem fikcyjnych kontroli. Zamiast wykonywać pracę społecznie użyteczną urzędnicy za publiczne pieniądze marnotrawią czas i energię. Obrazek który opowiedział jeden z winiarzy jest taki, że do kontroli na cały dzień przyjechały 2 osoby z inspekcji (+ kierowca) niemające kompletnie żadnego pojęcia o uprawie winorośli i produkcji wina. Płacą za to przedsiębiorcy a per saldo podatnicy. Można przypuszczać, że w ten sposób w państwowych instytucjach utrzymuje się sztucznie wysoki poziom zatrudnienia. To właśnie nazywam „konfiturami”. Zapomniał Pan dodać że oprócz służby zdrowia i budowy dróg z tych opłat finansuje się również trzynastki, czternastki, wysokie odprawy dla urzędników państwowych, zatrudnienie dla pozbawionych kompetencji członków rodzin i znajomych, bezcelowe delegacje do egzotycznych krajów, ekspertyzy zamawiane w zaprzyjaźnionych firmach prywatnych, itd., itp. Czy uważa Pan że krytyka źródeł dochodów budżetu państwa oraz wydatkowania tych środków jest z gruntu bezzasadna?
Przede wszystkim zaś w komentarzu nie odniósł się Pan do meritum. Jaki jest merytoryczny sens regulacji wprowadzonych przez Min. Rolnictwa i wykonywanych przez różne urzędy? Dlaczego Polska, gdzie produkcją wina zajmuje się zaledwie kilkanaście małych podmiotów, jest jedynym krajem UE, w którym wprowadza się tak drakońskie wymogi certyfikacji? Tak daleko posuniętą kontrolę uznano za zbędną w krajach, gdzie rynek wina wart jest miliardy euro.
Panie Wojciechu,
dziękuję serdecznie za odpowiedz. Powiem szczerze, że spodziewałem się raczej, iż usunie Pan mój post. Chylę więc czoła.
Nie zgadzam się z Pana argumentacją. W związku z tym powinienem w tym miejscu odpowiedzieć na każdy z przedstawionych Pana punktów…
Spróbujmy:
1. Na butelce każdego wina znajdziemy informację, że jest to wino. Bezpłatnie. Co więcej – producent zapłaci jeśli winem wina nie nazwie. Informacje dodatkowe jak Pan zauważył podlegają opłacie. Skoro przepisy UE pozostawiają ta kwestię nadzorowi państw członkowskich – państwa te postępują wedle swojej woli. Jak wspomniałem nie jestem fanem urzędów i administracji – ale dlaczego wydany przez państwo certyfikat miałby być bezpłatny? Państwo pobiera od nas opłaty za wydanie prawa jazdy, rejestrację pojazdu, przejazd autostradą, a nawet za to, że kupujemy bułkę (VAT). Pewnie, że mi się to nie podoba – ale przecież to kwiat narodu przez nas wybrany takie prawo stanowi.
Przede wszystkim jednak nie ma o co mieć pretensji do urzędników kontrolujących.I to chciałbym podkreslić z całą stanowczością, podczas gdy ich właśnie Pan atakuje. Oni są robotnikami w tym systemie.
Odrębną kwestią pozostaje już fakt, że naprawdę promile konsumentów zainteresowane są z jakiej odmiany winorośli sporządzono wino. W obecnej sytuacji liczy się, że wino wyprodukowano z winogron uprawianych w Polsce.
2. IORiN kontroluje nasadzenia i przekazuje do IJHARS informacje o zgodności odmianowej z wnioskiem. Na podstawie tych informacji IJHARS wykonując dodatkowe czynności wydaje certyfikat i pobiera opłatę. Opłatę, którą musi pobrać bo ma przestrzegać prawa (stosowanego rozporządzenia). Zapewne urzędnicy IJHARS nie znają się na odmianach – bo nie muszą. Na odmianach ma znać się IORiN.
3. Zgodnie z komunikatem GIJHARS w roku 2011/2012 wpłynął jeden wniosek o certyfikację, za który producent wniósł opłatę 389 PLN.. W bieżącym roku wpłynęło 10 wniosków, gdzie opłaty nie przekroczyły 500 PLN. Gdzie więc te tysiące, o których Pan pisał?
Istnieją dwie możliwości – albo ktoś wprowadził Pana w błąd, albo nie dokonał Pan rzetelnego sprawdzenia tematu, stosując modny atak na urząd (raz jeszcze podkreślam nie jestem fanem administracji – rzetelności jednak tak).
Źródło moich informacji:
Kliknij, aby uzyskać dostęp Sprostowanie%20do%20artykulu%20Urzednicy%20gnoja%20winiarzy.pdf
4. Oj, ja i chyba nie tylko ja odebrałem to troszkę inaczej. Tym bardziej, że zdobił Pan artykuł logiem IJHARS (którego obecnie nad artykułem nie widzę).
5. To już bardzo luźna interpretacja rzeczywistości. Rozumiem, że jako osoba ściśle związana z tematyką winiarstwa jest Pan zwolennikiem dość luźnego podejścia organów kontroli do tematu. Po rezygnacji przez nasze państwo z obligatoryjności Polskich Norm, co wybitnie negatywnie odbiło się na żywności (przetwory mięsne, pieczywo) ja osobiście jestem zwolennikiem ścisłego nadzoru nad produkcją żywności. Dziwią mnie inne głosy konsumentów. Nieświadomość? Nie, bo nie? A może po prostu odmienne zdanie… Któż to wie…
Napisał Pan swój artykuł na podstawie obrazka z kontroli przedstawionego przez jednego z winiarzy? Ani jedna kontrola nie została przedstawiona rzetelnie i sprawnie?
Jestem zwolennikiem krytyki źródeł pozyskiwania i wydawania publicznych pieniędzy. Pod warunkiem, że ma ona charakter merytoryczny – nie histeryczny.
Co do meritum:
– zgadzam się z Panem, że wymogi postawione przez MRiRW są wygórowane i niczego nie ułatwiają,
– nie zgadzam się z populistyczną formą Pana wypowiedzi, tym bardziej, że wielokrotnie mijał się Pan z prawdą.
Proponuję ustosunkować się do sprostowania GIJHARS dostępnego pod wyżej wskazanym linkiem. Brzmią one w sposób przekonujący, a Pan milczy. Pozdrawiam Pana serdecznie,
Tomasz Michalski
Bardzo dziękuję przede wszystkim za link do tego sprostowania, o którym nie miałem pojęcia (swoją droga to kuriozum, że urząd prostuje to co napisałem nie informując mnie o tym). Oczywiście sprawę będę dalej wyjaśniał. Jednakże w przygotowaniu artykułu dochowałem należytej staranności. Informacje uzyskałem nie od jednego winiarza lecz od wielu, zarówno takich, którzy opłaty wnieśli, jak i takich, którzy w 2011 r. z tego zrezygnowali z uwagi na ogromne koszty (i na pewno nie chodziło o 500 zł). O komentarz poprosiłem także nie jeden a 15 inspektoratów wojewódzkich IJHARS. Pomijając te które żadnych kontroli winiarskich nie przeprowadzają z uwagi na brak winnic (zachodniopomorskie itd.), wszystkie pozostałe odpowiedziały mi szybko i uprzejmie, ale wyłącznie na zasadzie „kopiuj-wklej” odpowiednich przepisów ustawy i rozporządzenia. Wypada jedynie żałować że informacja o tym jakie opłaty zostały pobrane pojawia się ze strony GIJHARS dopiero po całej sprawie, a nie jest zamieszczana np. w BIP.
Na pewno się zgadzamy co do tego że IJHARS i PIORIN jedynie wykonują ustawę uchwaloną przez Sejm i uzupełniające ją rozporządzenie MRiRW. W tym sensie nie mam osobistych pretensji do urzędników, że wykonują swoje obowiązki. Nie sprawia to jednak, że IJHARS staje się na niwie wina pożyteczną instytucją. W obecnej praktyce zajmuje się jedynie przeszkadzaniem. Nie spełnia żadnej pożytecznej roli dla konsumenta, bo niczego de facto nie jest w stanie skontrolować. Szczepów w winnicy nie rozpozna, moszczu wlanego do kadzi nie odróżni od innego. Mamy więc do czynienia z kompletną, kosztowną i irytującą fikcją.
Na pewno nie zgadzamy się co do potrzeby kontrolowania procesu produkcji wina. Obecnie przepisy nie zapewniają konsumentom żadnej ochrony. To, że są kompletnie nieżyciowe i fikcyjne najlepiej dowodzi fakt, że podobne kontrole nie funkcjonują w żadnym kraju UE produkującym wino. Ani w tych, gdzie przepisy krajowe są wobec winiarstwa bardzo liberalne (Słowacja), ani tam, gdzie są bardzo drobiazgowe i gdzie instytucji kontrolujących, o ogromnej władzy, jest wiele (Francja). Nawet jednak we Francji nikt nie wpadł na pomysł osobistego nadzoru nad procesem wrzucania winogron do kadzi. Powinno to dawać do myślenia co do zasadności tego typu czynności.
To co Pan pisze o jakości żywności nijak się ma do systemu kontroli jaki stworzono w Polsce wokół winiarstwa. Jestem jak najbardziej zwolennikiem kontroli jakości. Dobrym pomysłem jest np. badanie win na zawartość pestycydów, metali ciężkich. Bardzo dobrym pomysłem, trudnym do przeforsowania na dojrzałych rynkach, ale łatwym do wprowadzenia w Polsce, jest organoleptyczna kontrola jakości końcowego produktu skutkująca przyznaniem odpowiedniego certyfikatu jakościowego (np. apelacji kontrolowanego pochodzenia). Natomiast sprawdzanie czy winiarz wrzucił do kadzi winogrona Chardonnay (w dodatku w sytuacji, gdy nie potrafi się ich rozpoznać) to nie jest kontrola jakości.
W punkcie 1. też się zupełnie nie zgadzamy. Wprowadzanie obowiązkowych certyfikatów tam, gdzie są one zupełnie zbędne (oznaczanie wina rocznikiem) to jest forma opresyjnej władzy państwowej. Nie ma ona żadnego uzasadnienia merytorycznego. Nie przynosi korzyści konsumentom. Pieniądze w ten sposób zarobione to są śmieszne sumy, o wiele mniejsze niż VAT i podatek dochodowy jakie państwo zarobiłoby, deregulując winiarstwo i pozwalając producentom sprzedawać swoje wyroby bez tylu kontroli. To, co Pan pisze o „przepisach UE pozostawiających tę kwestię nadzorowi państw członkowskich” jest oczywiście prawdą, ale świadczy tylko o tym, że w Brukseli nie znają Barei i nie wiedzą do czego mogą się posunąć w swojej ignorancji urzędnicy. Tutaj znów dowodem absurdu niech będzie to, że ani we Włoszech (produkcja 4,5 mld litrów wina rocznie), ani we Francji (4,5 mld), ani w żadnym innym kraju UE takich wymogów nie wprowadzono.
A stało się tak dlatego, że w MRiRW nikt z legislatorów i decydentów nie ma większego pojęcia o produkcji wina i stąd zamiast sensownego wsparcia przedsiębiorczości takie „kwiatki”.
Efekty swobodnej i prowadzonej przez lata urzędniczej dyletanckiej twórczości już mamy, wystarczy zajrzeć w statystyki. Od wejścia do Unii polskie winiarstwo drepcze w miejscu, areał wszystkich naszych winnic to w sumie tyle co jakaś mała winiarska wioska na francuskiej czy hiszpańskiej pipidówie. Ilość winnic które płacą akcyzę można policzyć na palcach obu rąk a ilość winiarzy- czyli ludzi utrzymujących się WYŁĄCZNIE z produkcji wina to null koma null. I to wszystko dzieje się w kraju który ma ogromne potencjalne możliwości. Kiedyś je szacowałem i wyszło mi nie mniej jak 100 tys hektarów. Tymczasem dyskutanci- jak powyżej p.Tomasz M spierają się w stylu „czy samochód ma koła pomalowane na kolor zielony czy różowy” a pomijają zasadniczy fakt że ten pojazd ma koła od dziecinnego wózka i na dodatek zaciągnięte hamulce.
Polecam statystyki szanowny Panie i ciekaw jestem Pana na ich temat komentarza. A stanowienie PRAWA jest jak ekologia. To nauka o konsekwencjach swojego durnego działania panowie urzędnicy.
Dzięki Wojtku że poruszyłeś ten temat, to niestety dopiero wierzchołek góry lodowej.
przeczytałem z zaciekawieniem zarówno artykuł, jak i komentarze. Jedna rzecz mnie zastanawia: jedna państwowa kontrola sprawdza co zostało nasadzone, a potem kolejna sprawdza co z tego wyrosło. Jeżeli nasadzono jakiś konkretny szczep winogron i zostało to skontrolowane, to po co kontrolować i certyfikować go dalej?
Mam znajomego, którego los pozbawił jednej nogi – od kolana. Corocznie stawia się na kontrolę lekarską w sprawi renty. Sprawdzają czy mu nie odrosła… Pewnie słusznie. Tyle jest na świecie oszustów którzy nasze państwo chcą wyrolować. Na szczęście są urzędnicy 😉
Z duzym opoznieniem przeczytalam i powyzszy artykul i komentarze. ( Wojtku, dzieki, ze wziales sie za ten temat. To rzeczywiscie nie koniec absurdow. Chwilami mam wrazenie, ze mamy najbardziej kreatywnych tworcow prawa na swiecie. Nigdzie indziej nie mialam do czynienia z tak niezyciowymi przepisami. Nawet urzednicy zdaja sobie sprawe z groteskowosci sytuacji. Maja obowiazek skontrolowac rzeczy, o ktorych nie maja pojecia, albo nie maja narzedzi umozliwiajacych im wykonanie zadania. Kontroluja wiec zwlaszcza papierki, wymagajac ich takich ilosci, ze na dobra sprawe kazda winiarnia, nawet najmniejsza, musialaby zatrudnic przynajmniej jedna osobe na caly etat zajmujaca sie tylko tym. Pracowalam przez pare lat w jednej z najwiekszych spoldzielni winiarskich we Francji – mielismy pod opieka 4000ha , czyli 10razy wiecej niz w calej Polsce rosnie. W ciagu 3 lat mielismy dwie kontrole, w tym jedna dotyczaca wykorzystania srodkow unijnych na nowy sprzet. W Polsce winiarz, ktory ma 0.5ha, ma tez wizyty urzednikow przynajmniej raz na miesiac… Rece opadaja
Niech ktoś mi wytłumaczy czym się różnią Polskie Państwo i mafia.
Kilka dni temu Senat przyjął projekt nowelizacji Ustawy o Wyrobie i Rozlewie Win… Przypomniał mi się Twój artykuł i ta dyskusja…
Czy dotarły już może do Ciebie ,Wojciechu, jakieś pozytywne głosy od Winiarzy ? Czy ta nowelizacja coś istotnego poprawia w tej absurdalnej rzeczywistości ? Jest wogóle czym sobie zaprzątać głowę czy to tylko jakieś kosmetyczne zmiany… ?
Jeśli chodzi o polskich producentów wina gronowego to ta drobna nowela praktycznie nic nie zmienia. Jedyna istotna zmiana to możliwość zakupu winogron od innych hodowców – do tej pory wino można było produkować tylko z własnych owoców. Otwiera to de facto drogę do tworzenia spółdzielni, konsorcjów i hurtowego rynku winogron do wyrobu polskiego wina. Jednak na razie chyba tego nie odczujemy – praktycznie wszystkie winnice w Polsce są sadzone w myślą o własnej produkcji.