Dzięki uprzejmości Łukasza Kalinowskiego z Pracowni Przygód miałem okazji spróbować po raz pierwszy wina z Danii. Kraj ten nie jest notowany w oficjalnych statystykach produkcji wina (podobnie jak Polska), lecz trzy posiadłości na Bornholmie i jeszcze kilka na Jutlandii uprawia łącznie kilkadziesiąt hektarów winnic. Jest to działalność marginalna, anegdotyczna, hobbistyczna i trochę niepoważna, zważywszy geograficzne położenie kraju i fakt, że zamiast wydawać pieniądze na to drogie hobby, można by sprowadzić sto razy więcej przyzwoitego wina z Chile, Bułgarii albo innej Portugalii.
To wszystko przypomniało mi problemy polskiego winiarstwa. U nas też mówiło się i nadal mówi, że nie warto sobie uprawą winorośli zawracać głowy. Że o wiele lepiej byłoby wziąć się poważnie za uprawę dobrej jakości jabłek, przywrócenie dawnych polskich odmian tego owocu, a także poważną produkcję cydru, w której Rzeczpospolita mogłaby stać się światową potęgą. Że na świecie panuje ogromna nadprodukcja wina i że zamiast wygłupiać się w polskie wino gronowe, taniej i smaczniej byłoby zaprzyjaźnić się z winiarzami z takich krajów, jak Portugalia, Bułgaria czy inna Rumunia. Że minie dwadzieścia albo trzydzieści lat, zanim jakość polskich win ugruntuje się, jeśli w ogóle się ziści. Że są ważniejsze gałęzie gospodarki i produkty o większym eksportowym potencjale. Że polskie wina nawet, kiedy są dobre, są o wiele za drogie wobec swej jakości i że wydawanie na nie ciężko zarobionych złotówek jest aktem patriotycznej głupoty.
To wszystko prawda. Sam tak uważałem i niekiedy nawet pisałem, gdy w 2001 roku z Markiem Bieńczykiem i Robertem Sołtykiem w jakimś pokoiku w redakcji „Gazety Wyborczej” degustowałem po raz pierwszy wina Romana Myśliwca i niepodrabialny aromat szczepu Sibera (futro z lisa wyprane w proszku Ixi) uderzył mnie całą swoją podbiegunową absurdalnością.
Świat jednak idzie naprzód. Efekt cieplarniany konsekwentnie nanizuje na polskie wykresy temperatur kolejne dziesiątki stopnia Celsjusza. Po wypiciu milionów butelek win z Bułgarii czy takiej Kalifornii wartość ciężko zarobionych złotówek staje się coraz bardziej względna. Polscy winiarze opłakują całe roczniki winogron zjedzone przez szpaki, skradzione przez sąsiadów, zniszczone przez mączniaka, a potem sadzą kolejne ary i hektary, wypróbowują kolejne generacje drożdży, zakładają kolejne stowarzyszenia i nadal produkują wino, bo wino jest silniejsze od człowieka, wino jest atawizmem, wobec którego racjonalne umysły są bezsilne, tak było od zarania dziejów i tak będzie do ich końca.
A przede wszystkim Polacy jeżdżą po świecie, próbują win z Peru, Tajlandii, Zimbabwe, Nowej Gwinei, Walii, Norwegii, Finlandii i takiej Danii i okazuje się, że to polskie wino nie jest jednak najgorsze na świecie. Na przykład Rondo 2006 z winnicy Lille Gadegård na Bornholmie jest po prostu koszmarnie niedobre. Smakuje sfermentowanymi i macerowanymi w wódce liśćmi kapusty, lakierem do paznokci, porzeczkowym olejkiem do ciast, wodą po myciu basenu i samogonem z czarnej jagody. Jest tak samo niedobre, a może nawet bardziej, od najbardziej niedobrych win polskich, tych, o których pisałem z przekąsem przy okazji Konwentu Polskich Winiarzy czy Święta Wina w Janowcu. Pan Jesper Paulsen z Bornholmu najwyraźniej ma dość blade pojęcie o winifikacji, popełnił przy produkcji tego Ronda większość możliwych błędów takich jak lotna kwasowość, nachalne zaenzymowanie moszczu, nadekstrakcja, wióry dębowe i jeszcze parę innych. Nie przeszkadza mu to jednak w kasowaniu za flaszkę 99 koron duńskich, a jego posiadłości Lille Gadegård w byciu jedną z turystycznych atrakcji tej popularnej wśród turystów wyspy. Duńczycy, naród bogatszy, trzeźwiejszy i z pewnością bardziej racjonalny niż Polacy, też nie obronili się przed atawistycznym ukąszeniem winorośli. Może to swoistym freudowskim rykoszetem pozwoli nam, Polakom, pogodzić się ze sobą.
Wino nabył u producenta i uprzejmie otworzył dla mnie Łukasz Kalinowski.
„Smakuje sfermentowanymi i macerowanymi w wódce liśćmi kapusty, lakierem do paznokci, porzeczkowym olejkiem do ciast, wodą po myciu basenu i samogonem z czarnej jagody.”
– czytanie Twojego bloga sprawia, że mam nieodparte przekonanie, że wielu rzeczy w życiu jeszcze nie posmakowałem. Na ogół chodzi o wina, ale nie zawsze 🙂
I o to chodzi! Poszerzanie granic poznania. A ja i tak usiłuję tylko dorosnąć do klasyków gatunku, tych od „płynu do rozmrażania zwrotnic”.
Z ostatniej chwili: decanter.com podał dziś informację o tym że podczas polskiej prezydencji będą serwowany TYLKO węgierskie wina (http://www.decanter.com/news/wine-news/529036/eu-events-to-serve-hungarian-wines-only) Jak widać, walka, którą Pan stoczył nie została dostrzeżona poza naszymi granicami…
Właśnie zobaczyłem Pana komentarz pod tą informację- czyli notka jest Panu znana, przepraszam za redundancję 🙂
O sprawie wiem, prostowałem już tę informację (która najwyraźniej pochodzi od Węgrów) na stronie Decantera.
Wspomniana przez Pana niewidzialna siła pchająca winiarzy do produkcji wina „na północy” nie jest jeszcze najgorsza. Najbardziej podstępna i zgubna, jest ta każąca im robić wina czerwone. W przyzwoite białe z Danii potrafię jeszcze jakoś uwierzyć.
Zresztą czasem mam wrażenie, że i polscy producenci nie mogą się tej pokusie oprzeć. Może lepiej skupić się na białych które, coraz częściej, wcale nie odstają od tych z niższych szerokości.
Onegdaj uważałem tak jak Pan, ale doświadczenia z polskimi winami właśnie nauczyły mnie, że nie musi tak być. Wydaje mi się że średnia jakość polskich win czerwonych nie jest niższa od białych. Rondo, Regent, Pinot Noit i jeszcze kilka odmian zupełnie się dobrze sprawdza. Klucz leży właśnie w doborze odmian – jasne, że na dobre Cabernet Sauvignon raczej nie ma szans. (Ten błąd popełniają np. Czesi). Inna sprawa, że wino czerwone zachęca do przesady w większym stopniu niż białe, stąd tyle win przemacerowanych, enzymowanych itd.