Nadzwyczajna egerska winiarnia St. Andrea miała mocne wejście na Polski rynek w 2006 roku. Debiutowała wtedy w katalogu znakomicie się zapowiadającego importera DAC, a jej właściciel György Lőrincz od razu został przez Magazyn WINO ogłoszony Człowiekiem Roku. Dalsze losy DAC okazały się jednak zmienne i przez jakiś czas win St. Andrea nie dało się u nas kupić. Zostaliśmy w ten sposób pozbawieni najciekawszej postaci węgierskiej sceny win czerwonych. Dziś wraca ona do gry w drużynie warszawskiego Korkociągu, a powrót ten możemy świętować najlepszymi rocznikami w historii posiadłości.
Polakom win z Egeru przedstawiać nie trzeba. Ale wina St. Andrea wybijają się na tle egerskich ziomków niczym rosła sekwoja wśród rachitycznych akacji. Sukcesy odnoszone w ostatnich latach przez takie winiarnie jak Tibor Gál, Vilmos Thummerer, József Simon, Gróf Buttler, Csaba Demeter czy Béla Vincze (bohatera skandalu z dodawaniem do wina gliceryny) były względne. Wina czerwone były bardzo dobre „jak na” warunki węgierskie, postępy wyraźne – ale powolne. A prawdziwym problemem oprócz tej powolności był brak stylu – za dużo win przeładowanych, ścigających się z Chile ekstraktem, beczką, słodkim owocem i wysokim alkoholem – w chłodnym Egerze niektórym winiarzom zechciało się wzlatywać na 15% alk. W winnicach panoszą się Merlot, Syrah, Cabernet Sauvignon, natomiast odmiany do tutejszych warunków najlepiej dostosowane – tradycyjny Kékfrankos, Pinot Noir oraz szczepy białe – z trudem wychodzą z ich cienia.
W tym kontekście osiągnięcia St. Andrei budzą podziw i zdumienie. W niezwykle szerokiej gamie (trudno się w niej połapać; naliczyłem 32 etykiety, a co roku dochodzą nowe) nie ma wina słabego, jesteśmy tu na antypodach nowoświatowego nuworyszostwa. Wina tak białe, jak i czerwone cechują się piękną świeżością, przy sporej pełni i dojrzałości owocu nie są nigdy ciężkie, rozlazłe, a autentycznie eleganckie. Pietruszkowo-trocinowe nuty węgierskiej dębiny, psujące urok lwiej części madziarskich win „konkursowych”, są tu odległym wspomnieniem, a beczka staje się tym, czy być powinna zawsze: dyskretną strukturalną podporą.
Chardonnay Ferenchegy 2007 to wino bardzo dobrej klasy w zaskakująco niskiej cenie 54 zł – beczkowe, oleiste, ale strukturalne (wyraźna mineralność), z dobrą kwasowością do polskich dań zimowych (bigos). Również w kluczu burgundzkim, ale jeszcze lepszy jest Pinot Noir 2007 z parceli Csakegyszóval: cudnie blady, owocowy, ale też smakowicie mięsisty, pieczarkowy, kwaskowaty, jednym słowem prawdziwie europejski, jesienny, leśny Pinot, stworzony do biesiady; tu znów cena poniżej oczekiwań (54 zł). Stosunkiem jakości do ceny zdumiewa też prosty biały Napbor 2007 z mieszanki szczepów (rej wodzą Chardonnay i Pinot Blanc, któremu wróżę w Egerze wielką przyszłość). Za 36 zł jest to naprawdę kawał wina – mineralno-maślany, krągłym, bogaty w smaku, przy niskiej kwasowości diablo smaczny, z co najmniej dwoma piętrami ananasowo-jabłecznego owocu. Ζaś na miano wielkiego szlagieru zasługuje bardzo oryginalne Egri Rosé 2008. Zamiast poślednich zlewek tak częstych wśród węgierskich win różowych dostajemy ambitną rzecz na bazie pinot noir, starzoną nawet krótko w beczkach (ewenement dla win w tym kolorze), z lekkim, ale zalotnym owocem, mineralnym odcieniem i bardzo dobrą budową w ustach. Jedno z lepszych rosés dostępnych w Polsce, w dodatku za jedyne 34 zł.
Największe oczekiwania wzbudziły we mnie dwa Egri Bikavéry. „Bycza Krew” to węgierski klasyk, który wciąż czeka na swój Renesans i na swojego Michała Anioła. Egerczycy nie mogą się zdecydować, czy ma być to wino ciężkie, czy nie za bardzo, z odmian węgierskich czy może „eksportowych”. Magnes stylu chilijskiego jest silny i dużo spotkamy byczej krwi o posmaku jagodowego smoothie. U St. Andrei staje się zaś czymś w rodzaju północnego Chianti. Od paru roczników pewniakiem jest Bikavér Áldás, którego tym razem nie próbowałem, natomiast po raz pierwszy wypiłem Hangács 2007. Oparte na Merlocie wino utrzymane jest w stylu nowoczesnym, ma dużą koncentrację, nie ukrywa swych nut beczkowych, ale całość jest zrobiona z wielką kulturą i nienaganną równowagą; wielkie węgierskie panisko przemawiające z godnością i rozsądkiem na europejskim forum. No i po raz kolejny znakomita cena za tę jakość (65 zł).
A na deser super-Bikavér – Merengő 2006. Produkowany od rocznika 2002 brylant z najlepiej położonych winnic, po mistrzowsku starzony w beczkach, jest fantastycznie poprowadzony od mocno mineralnego, ziemistego bukietu poprzez potoczysty wiśniowy owoc w ustach aż do garbnikowej, ale nieagresywnej końcówki. Mocne wino, cieplejsze, bardziej śródziemnomorskie w stylu od Hangácsa, ale – to dla mnie ważne – unikające emfazy konkursowych win węgierskich z ich przeładowanym owocem, rekordowym alkoholem, likierowym balastem. Piłem Merengő 2006 obok sławnej Cuvée Bartina 2006 autorstwa Ferenca Taklera, superwiniarza z Szekszárdu. Bartina ma ponad 15% alk. i smakuje jak rozrobiony wódką porzeczkowy syrop. Na jej tle Merengő to twór z innej planety. Wino od pierwszej rocznika zdobywa zresztą regularnie laury w konkursach węgierskich i światowych, a w degustacjach porównawczych Bikavérów masakruje konkurencję. Jest dziś niekwestionowanym mistrzem Węgier, a dla mnie jednym z najbardziej emocjonujących win mijającego roku.
György Lőrincz i wina St. Andrea będą gośćmi Gali Magazynu WINO 7 grudnia w Hotelu Bristol w Warszawie.
Merengő piłem raz w życiu, pyszniutkie, o Chardonnay Ferenchegy słyszałem ale nie miałem przyjemności spróbować.
Pisanie o „chilijskich” ciągotach stylistycznych w przypadku win Simona, lub Vilmosa wydaję mi się jednak krzywdzącym nadużyciem. Natomiast co do braku zdecydowania na temat bikavera się absolutnie zgadzam. Tutaj jedni robią coś mocnego i potężnego jak szarża kirasjerów marszałka Neya pod Iławą a inni załamują się w elegancji jak szarża lekkiej brygady. Oczywiście nie będę się tu rozwodził nad przyczynami, dla których nie ufam wunom St. Andrei ale przysięgam na madziarskiego Pana Boga, że kiedyś to szczegółowo opiszę. Faktem jest, że ostanie dwa lata St. Andrei to zdecydowana poprawa. A Marengo choć nie wybitne, jest zwyczajnie dobre.
Thummerer faktycznie nie taki chilijski, Simon też nie, choć ten półsłodki Pinot Noir 2002 z 16% alk. trochę go jednak obciąża. Podobnie jak duży udział Cabernet Sauvignon i miłość do beczułki. Ale rzeczywiście na tle Vinczego czy Demetera to są eleganci. Czekam na ten szczegółowy opis 😉
Naturalnie będę bronił PN 2002 od Simona, ale bronić go nie zamierzam słowami, ale butelką, ponadto, jak pewnie wiesz, wino to powstało dość przypadkowo i jest bardziej żartem, choć w świetnym stylu, niż treścią piwnicy Józefa. Duży udział CS – to trochę za mało, by mówić o chilijskim charakterze, a naturalna egerska miłość do starej, zempleńskiej beczki, jest jakże różna od chilijskiej fascynacji świeżo struganą dębiną skądkolwiek. Będę bronił, mimo ostatniej przerażającej i skandalicznej wpadki, win Vinczego, zwłaszcza jego zjawiskowych Cabernetów Franc. Csaba Demeter natomiast według słów Kalo, faktycznie przeszedł na ciemną stronę mocy i zostawmy tego, utalentowanego winiarza na dziesięć lat z jego znakomitymi etykietami krzykliwych win. Myślę, że wróci do tego co w Egerze słuszne. Tekst o winach St Andrei musi zaczekać do marca, nie wyobrażam sobie bowiem, by mógł on powstać gdzie indziej, niż w ogródku Bikaver Borozo, przy Dobo Utca. Tylko tam z pełną jasnością wiem, o co tak naprawdę mi chodzi. Pozdrawiam
Dodam tylko, że szeroką gamę win od St. Andrei czy J.Simona ma w ofercie szczeciński sklep Wineland.