Witam Państwa z Londynu, gdzie spędzam pracowity tydzień, degustując próbki beczkowe białych i czerwonych burgundów z okrzyczanego rocznika 2009.
Rocznika wielkiego, historycznego. Gdy winogrona spadały pod cięciem sekatora, miał być lepszy od 2005. W czasie fermentacji wyprzedził 1999. Gdy nadeszła pora ustalania cenników, okazał się najlepszy od 1990. A w tej chwili padają już porównania do 1959. Fantazja producentów i niektórych dziennikarzy nie zna granic. Trzeba jakoś uzasadnić podwyżkę cen, nie tak co prawda drastyczną jak w przypadku opisywanego przeze mnie Bordeaux, ale i Burgundia usiłuje wskoczyć do chińskiego TGV. Siła nabywcza juana już o sobie dała znać na tegorocznej aukcji Hospices de Beaune. Paradoksem rocznika jest, że co prawda wina są bardzo drogie, ale to być może ostatnia okazja do kupienia ich tak tanio.
Kupować z pewnością warto. Znakomitość rocznika nie ulega kwestii. Czy 2009 jest lepszy od innych wielkich? W porównaniu do 2005, który i w Polsce mamy okazję wlać do kieliszka, 2009 ma więcej owocu, ale i mniej świeżości. Co kto lubi. Mnie kwasowości i naturalności w wielu winach brakuje, sporo białych jest na tyle bogatych, miodowo-brzoskwiniowych, że szczyt formy osiągną dość szybko, za 4–5 lat, co jak na takie nazwy jak Meursault i Puligny i jak na takie ceny nie jest wybitnym osiągnięciem. Ale też długowieczność nie musi być wyznacznikiem jakości; w kategorii tzw. natychmiastowej przyjemności 2009 jest istotnie wielkim sukcesem.
Degustuję w Państwa imieniu blisko tysiąc burgundów. W ciągu 10 dni swoje burgundzkie portfolio prezentują wszyscy liczący się londyńscy importerzy i handlarze: działający od XVII wieku Berry Bros. i od XVIII Justerini & Brooks, napakowany klejnotami jak korona Elżbiety Windsor Charles Taylor, niszowcy tacy tak Howard Ripley.
Wszystko jest świetnie zorganizowane, odbywa się z dużą dyscypliną (u Goedhuisa dwudziestka dziennikarzy przez dwie godziny degustowała nie mówiąc ani jednego słowa! Tu się pracuje, a nie traci czas na ploty), toteż okazja byłaby przednia dla naszych importerów, by w krótkim czasie dokonać znakomitej selekcji bez potrzeby kosztownej podroży do Burgundii.
Burgundy dostępne dziś w Polsce to bowiem peleton superligi. Z rodzynków Mielżyńskiego w Londynie błyszczy jedynie Jean Chartron, a dawniej znakomity katalog 101win.pl jest już bardzo przetrzebiony i nie dostaniemy już tu moich gwiazd rocznika 2009 takich jak Domaine de la Vougeraie, Clos des Lambrays, Marquis d’Angerville. Nie mówiąc o Anne Gros, Méo-Camuzet, Ghislaine Barthod, Sylvain Cathiard, Olivier Leflaive, Confuron-Cotetidot (pojedyncza flaszka ongiś do dostania w Wina.pl). Tych nad Wisłą nie ma nawet we wspomnieniach, chyba że przyjadą w bagażniku. Z czołówką win białych jest jeszcze gorzej. Francuzi się temu dziwią, bo od paru lat sprzedają te flaszki w Pradze, Wilnie i Rydze. Czy nikt u nas nie pokusi się o stworzenie katalogu superburgundów choćby dla tych kilkuset polskich winomanów, którym na tym zależy?
W Londynie przebywam na własny koszt. Na degustacje mam wstęp wolny jako dziennikarz. Wina do degustacji udostępniają producenci i angielscy importerzy.
Podziwiam za te 800 wypróbowanych win. Ja bym nie potrafił. Pozdrowienia z deszczowej Warszawy.
Hm, sytuacja win na polskim rynku przypomina sytuację na rynku hi-endowej elektroniki. Bogaci już się pobawili, winem, głośnikami i kablami, zostały sklepy, które nie bardzo wiedzą, co robić dalej.
Pewnie trzeba poczekać, aż się nowa elita pojawi i zacznie tworzyć autentyczną tradycję.
Serdeczności 🙂
Chyba nie jest aż tak źle, bo jednak trochę tych win się sprzedaje, ale jest ziarno prawdy w tym co Pan mówi.
Miałem na to 5 dni na szczęście 🙂 No i silną motywację – 99% z nich już nawet na oczy nie zobaczę.
„Hm, sytuacja win na polskim rynku przypomina sytuację na rynku hi-endowej elektroniki. Bogaci już się pobawili, winem, głośnikami i kablami, zostały sklepy, które nie bardzo wiedzą, co robić dalej.
Pewnie trzeba poczekać, aż się nowa elita pojawi i zacznie tworzyć autentyczną tradycję.”
Święta prawda. Jestem młodym człowiekiem, nie dawno zacząłem pracę zawodowe. Miałem to szczęście, że zainteresowałem się zarówno winem jak i sprzętem hi-fi (nawiązując do przedmówcy), dość dawno jeszcze w liceum. Wokół mnie nie ma wiele takich osób, właściwie to nie ma ich w ogóle, mimo iż mieszkałem w dość dużym mieście, i studiowałem w jeszcze większym.
Interesować się sportem to ok, imprezami jeszcze lepiej, ale jakoś osób w wieku 20-25 lat o takich zainteresowaniach wiele nie ma. Aż sam się sobie dziwię, że mimo wszystko ukształtowałem się w taki sposób i wolę wypić butelkę dobrego wina, niż pić modżajto na imprezce.
Wracając do sedna – jest to prawda. Ja jestem na początku mojej drogi zawodowej, nie zarabiam wiele, choć i tak dobrze jak na ludzi w mym wieku. Przez ostatnie kilka miesięcy zdarzyło mi się kupić i pić parę trochę dobrych win. Sylwestra urządziłem w domu, sam przygotowywałem potrawy, dobrałem do tego wszystkiego kilka butelek ciekawych win dla swoich gości.
Jednak nie na wszystko mnie stać. Kupno jakiegoś supertoscana za >100zł to dla mnie już spory wydatek, rzadko się to zdarza. Teraz wracając do drugiego hobby, zamierzam nieco odświeżyć swój system audio i coś dokupić. Co zaowocuje tym, że przez najbliższe kilka miesięcy wina nie kupię 😦
Zawsze muszę wybierać.
Mam nadzieję, że z czasem w Polsce będzie powstawać silna klasa średnia i jednak to właśnie my będziemy budować tradycję: picia dobrego wina, słuchania dobrej muzyki itd.
Oby tak było.
Pozdrawiam wszystkich i przepraszam za taki nieco ekonomiczno-polityczny wywód.
Niestety, wywód jak najbardziej na miejscu. Polak wydaje rocznie na wino 50-60 zł i wypija 4-5 butelek. Wnioski – po pierwsze ludzi nie stać na wina, zwłaszcza z wyższej półki. I tu jest pies pogrzebany. Jak Polacy będą lepiej zarabiać to się zainteresują winem, hi-fi itp. Tylko, że wszystkie nasze dotychczasowe rządy miały tylko jeden pomysł na gospodarkę – niskie koszty pracy.
Celne spostrzeżenie, pokazujące istotę problemu: skojarzenia jakie budzi wino (hifi, pozłacane kabelki). Dlatego trzeba promować wino jako codzienną przyjemność a nie wielki snobizm kojarzony z elitami, który z kolei osoby kontestujące elity powinny odrzucać.I tu duża rola dziennikarzy piszących o winie. Oczywiście tekst o 800 niedostępnych w Polsce burgundach jest ciekawy, ale ja osobiście bym wolał teksty o bardziej dostępnych w Polsce winach, pisane jeszcze zanim sklep sprzedający je ogłosi zamknięcie 🙂 Nie mówię, że takich tekstów nie ma, ale jest ich moim zdaniem za mało. Także tekstów o winach (proszę mnie nie bić) dostępnych w supermarketach. Nie od razu Lidlach i Biedronkach. Nie wierzę, że na kilkaset win w Leclercu czy innym Carrefour, nie ma nic do polecenia. Potem przyjdzie czas i na burgundy z wyższej półki, kiedy te wina się znudzą.
Pełna zgoda – snobizmowi mówimy energiczne nie. Mam nadzieję że mój tekst o burgundach z 2009 – w zamierzeniu ukazujący winomanom roztaczające się przed nimi ogromne możliwości smakowe – nie został odebrany jako snobizm. Burgundy to nie jest żaden towar snobistyczny, dostępne są w cenie dwóch biletów na kręgielnię albo nowej płyty, jak o tym pisałem tu. O winach z Rodanu po 16 zł w Makro czy winach austriackich po 35 zł litr nie wspominając.
Czy to więc snobizm i brak tanich rekomendacji są faktyczną przyczyną braku większego zainteresowania winem wśród mas?
Proszę tego nie traktować osobiście 🙂 To tylko odniesienie do przykładu z Hi-Fi.
Jeśli chodzi o brak zainteresowania winem, to jest on moim zdaniem dość względny. Porównując się z Francją pewnie możemy powiedzieć, że wina nie pijemy wcale. Ale z drugiej strony, 10 lat temu było jeszcze o wiele, wiele gorzej. Importerów jest mnóstwo, a sklepów internetowych tyle, że nie nadążam z ich odwiedzaniem. Niektóre z nich specjalizują się tak, jakby rynek był superdojrzały (np. ten sklep, nazwy nie pamiętam, który sprzedaje wyłącznie Chianti). Nie jest tak źle. Wina będziemy pili coraz więcej. Z tego co się orientuję inicjatywy takie jak 6win.pl to duży sukces, czyli chcemy pić wino, ale potrzebujemy przewodników, kogoś kto swoim autorytetem uwolni nieco od dylematu wyboru.
Z drugiej strony po pokoleniu Sofia, po pokoleniu Liebenfraumilch, przychodzi pokolenie Carlo Rossi. Pijemy więcej, ale czy lepiej… może „mniej gorzej”. I wydaje mi się, że mało jest podpowiedzi, które by pozwoliły wskoczyć na wyższą półkę jakościową (albo i dwie półki jakościowe wyżej), tylko nieznacznie zwiększając koszty.
Mi takich informacji brakuje, zwłaszcza w odniesieniu do win z francuskich hipermarketów. Chętnie bym się dowiedział, co fachowcy sądzą o Rieslingu Grand Cru za 44 zł (Leclerc), a jeśli nie sądzą o nim nic dobrego, to który z 4 innych alzackich rieslingów wybrać. Albo o Tokayu 5 puttonowym za 39 zł (Auchan, pewnie już nie ma). Albo o różnych bardzo dziwnych (dla mnie) winach, przez nich sprowadzanych (kiedyś w Leclercu widziałem pół półki różnych Côtes-du-marmandais, ciekaw jestem co nimi kierowało, przy sprowadzaniu i co mogłoby potencjalnie kierować kupującym przy zakupie). Także mało jest informacji o ofercie importerów takich jak np. Dobre Wina, które w wielu miastach są jednym z nielicznych miejsc z niezłym winem. Albo nawet właśnie o takim Folky (nie mam na myśli wpisów post-mortem) – szczerze mówiąc, jak zobaczyłem ofertę Folky to pomyślałem, że to pierwszy importer sprowadzający wina dla ładnych etykiet, a tymczasem jak się okazuje, były tam ciekawe wina…
Inaczej grozi nam, że ta środkowa półka zostanie całkiem zawłaszczona przez Gallo, bo jedynym źródłem informacji o winie będą jakieś zakorzenione mity („francuskie wina są drogie i kwaśne”) oraz reklama, na którą mniejszych nie stać.
Z diagnozą się zgadzam. Polski rynek jest pod pewnym względami już dość nasycony, a oferta w niektórych segmentach wybujała. Nikt już nad tym nie panuje. „Pokolenie Carlo Rossi” jest faktem – choć swoją drogą nie spotkałem jeszcze miłośnika Carlo Rossi, który byłby zainteresowany odkrywaniem ambitniejszych smaków. Boję się – mówiłem o tym np. tu – że podobnie jak np. w Niemczech, które winiarska Polska coraz bardziej przypomina, konsumpcja się będzie odbywać w dwóch nieprzenikających się grupach: dyskonty i „fine wine”.
Zgadzam się, że o supermarketach i ogólnie o styku tych dwóch grup za mało się pisze (pisało). Częściowo wynika to z fatalnych doświadczeń właśnie z Leclerka. Przez wiele lat piłem niemal co dzień wina z tej sieci i naprawdę mało dobrego miałbym do napisania. Wybór jest zupełnie przypadkowy, a narzut jest całkiem spory, nieraz ponad 50% wobec cen francuskich (do niedawna kompromitująco zostawiali francuskie naklejki z cenami, np. 4,99€ na winie za 35 zł). Do tego dochodzi kompletny brak współpracy tych sieci z prasą.
Oczywiście oczekiwanie społeczne jest coraz silniejsze, powstają takie stronki jak ta. Ja się uderzam w piersi, że o tych winach nie piszę, i obiecuję poprawę.
Dzięki Marcinie za wysłanie mnie do Leclerka. Faktycznie dużo się tam zmieniło na lepsze. Raport wkrótce.
Czekam z zaciekawieniem!
dzień dobry, chciałbym zapytać o temat informacji na etykiecie związanych z nazwami apelacji – wpisuję się tu, bo dotyczy m.in. etykiet burgundzkich.
W przewodniku:Wina Europy s.17 pisze Pan:
„Oprócz nich wyróżnia się też inne miejsca(np.poszczególne zbocza), które z różnych powodów nie mają prawa do grand cru, ale są na tyle charakterystyczne, że ich nazwy pojawiają się na etykiecie. Niektóre z nich – w ich nazwie na ogół słowo clos – są słynniejsze niż miejsca oznaczone grand cru”
by później na stronie 35: „To jednak tylko pułapka. Jeśli zdążyliśmy się rozsmakować w tutejszych burgundach, zaczniemy marzyć o grands crus: CLOS DE LA ROCHE,CLOS DE TART…”
moje pytanie dotyczy tego, czy na stronie 35 wymienia Pan właśnie te miejsca (CLOS), które leżą w obszarze grand cru, ale nie mają prawa używać GC?A jeśli tak, to dlaczego pisze Pan, że „jak zdążyliśmy się rozsmakować to zaczynamy marzyć o GRANDS CRUS” a nie zaczynamy marzyć o clos w obrębie gc(czy tak powinienem to rozumieć?)?
pytanie to jest stąd, że zacząłem systematyzować pewne informacje, a w tych miejscach pojawia mi się niezgodność – czy CLOS jest dość swobodnie używane na etykietach grands crus?Dla miejsc niemających prawa do GC może to być więc okazja do pomylenia ich z GC, skoro na GC też są takie oznaczenia…myślałem, że jeśli GC trzyma swój prestiż to nie używa określeń wykorzystywanych do podniesienia prestiżu przez producentów bez GC 🙂
może to zawiłe, ale sam się zacząłem motać…
pozdrawiam
Sam sobie Pan skomplikował sprawę. Clos du Tart, Clos de la Roche, Clos de Vougeot, Clos des Lambrays to są grands crus oficjalnie sklasyfikowane. Dlatego jako takie zostały opisane w przewodniku. Niesklasyfikowane są natomiast takie clos jak np. Clos du Chateau opisane w niedawnym wątku burgundzkim (w obrębie AOC Bourgogne) czy np. znane Clos du Mazeray w AOC Meursault. Z kolei inne są sklasyfikowane jako premiers crus, np. słynne Clos Saint-Jacques w Gevrey czy Clos des Epeneaux w Pommard. Czyli ich nazwa pojawi się na etykiecie poniżej np. Pommard. Akurat Clos des Epeneaux uważa się za również prestiżowe co niektóre grands crus, np. Corton czy większość Clos de Vougeot. Jak widać nie ma łatwej odpowiedzi na Pana wątpliwości. I na tym polega Burgundia.
rozumiem, że jeśli będzie na etykiecie widniało CLOS(google tlumacz podaje znaczenie m.in. OGRODZONE POLE, co chyba najlepiej odpowiada znaczeniu?) i nie będzie dodatkowej informacji o grand cru czy premier cru, będę miał do czynienia, właśnie z takim miejscem bez apelacji.
Co z miejscami – enklawami w obrębie apelacji?skoro w burgundii apelacja nie odnosi się do konkretnej posiadłości tylko miejsca, to na terenie grands cru takie miejsca pewnie są – ?
Są jakieś formalne wymogi, których spełnienie pozwala na używania tego określenia?
a jak jest z „klimatami” – en Montchenevoy” w kontekście pytań odnoszących się do CLOS?
@Paul: Climat = lieu-dit = cru. To są terminy bliskoznaczne. Najlepsze climats klasyfikowane są jako premiers i grands crus. Wiele z nich to clos, bowiem w średniowieczu grodzono murami najlepsze winnice.
W tym kontekście nie bardzo rozumiem, co Pan ma na myśli pisząc o „enklawach w obrębie apelacji”. Apelacja oznacza pewien obszar, w ramach którego wyróżnia się mniejsze parcele.
Jeżeli chodzi o regulacje dotyczące użycia nazw na etykiecie, określa je we Francji INAO (Instytut Apelacji Kontrolowanego Pochodzenia): zob. wyszukiwarka. Np. dla Meursault określonych jest kilkanaście premiers crus (ew. zob. bardziej szczegółowe określenia we właściwej ustawie). Krótko mówiąc wymogi są dwa – geograficzny (INAO publikuje mapy pokazujące co należy do danego cru) oraz techniczny (obniżona wydajność z hektara), do tego dochodzą liczne wymogi związane z całą AOC.
Jeżeli chodzi o parcele nieklasyfikowane jako premiers crus to z tego co wiem, przepisy nie określają reguł ich użycia, więc panuje tu pewna dowolność (albowiem trudno jest rozróżnić pomiędzy nazwą parceli a np. marką własną wina).
„enklawach w obrębie apelacji” – to o czym Panowie piszecie na s.18, że w obrębie apelacji grand cru funkcjonują producenci: „…choć mają winnice na obszarze grand cru i uprawiają tam szlachetne odmiany, nie używają jego nazwy i oznaczają swoje wina nazwami własnymi.” – np.”Clos Sainte-Hune(część grand cru Rosacker)” w Alzacji. Rozumiem, że tacy prducenci, z powodów np. technicznych, czy jakichś innych nie chcą podpisywać się pod grand cru. Na etykiecie piszą swoje clos i odnoszą się do szerszej apelacji: AOC czy cote de nuits – villages. – czy tak to wszystko mam rozumieć?
To jest o Alzacji, a wcześniej Pan pisał o Burgundii. Prestiż burgundzkich GCs jest nieporównywanie wyższy, dlatego nie słyszałem o przypadku, by ktoś zdeklasował wino burgundzkie z GC do villages (ew. jakąś małą część wina, odpad produkcyjny). W Alzacji natomiast GC jest funta kłaków warte i tacy producenci, jak Trimbach, Hugel, Beyer w ogóle gwiżdżą na tę klasyfikację. Clos Sainte-Hune Trimbacha kosztuje 80 EUR a GC Rosacker od innego producenta można kupić w supermarkecie za 12 EUR. W Burgundii nie istnieje GC poniżej 60-75 EUR (nie licząc Chablis) więc takie ruchy w dół nie mają sensu.
🙂 doskonale wiem, że zestawiałem to z Alzacją – jest tam zdanie o podobnym do burgundzkiego system apelacyjny..w miarę drążenia tematu sprawa się wyjaśnia – dla mnie przynajmniej. mam nadzieję, że te odpowiedzi pozwolą lepiej odczytywać niuanse niby pozornych podobieństw w przewodniku…
a swoją drogą, dlaczego w alzacji gwiżdżą na GC a w burgundii nie?
jakie są jeszcze regiony gdzie mamy apelacje GC, ale faktycznie funta kłaków, jak Pan zaznacza:), warte one są i producenci nie specjalnie się z nimi afiszują szukając swoich nazw „klimatycznych”?
System alzacki i burgundzki jest podobny tylko na papierze. Burgundzkie grands crus to są jednorodne geologicznie, parcele, najczęściej bardzo małe (Clos de Vougeot ma 75 ha ale większość GC ma od 1 do 5). Ich prestiż kształtował się przez stulecia. Uznanie tych parceli przez system AOC miał charakter bezkompromisowego szacunku do długiej tradycji. W zasadzie poza czerwonym Corton i Clos de Vougeot żadne burgundzkie GC nie wywołuje większych kontrowersji.
W Alzacji GCs mają często ponad 50 ha, czyli obejmują taki obszar, jak np. niektóre mniejsze burgundzkie gminy. Z konieczności nie są jednorodnie geologicznie ani topograficznie, np. pod tą samą nazwą występują stoki południowe, zachodnie i wschodnie, a także tereny płaskie u stóp wzgórza, z których nigdy nie powstanie wybitne wino. Inną kwestią jest duży udział w produkcji alzackiej spółdzielni, które sprzedają głównie do supermarketów i obniżają jakość. W Burgundii nie do pomyślenia jest, żeby parcelę w GC miała spółdzielnia. Właściciele są w 90% ci samo co 50 lat temu. Itd., itp.
Jeśli chodzi o Francję to system GCs poza Alzacją i Burgundią praktycznie istnieje tylko w Szampanii (podejście takie jak w Burgundii, w zasadzie) oraz w Bordeaux, ale tam ma jak wiadomo inny charakter (klasyfikowani są poszczególni producenci ze względów jakościowo-komercyjnych, a nie geologicznych). Słowo „grand cru” pojawiające się na etykietach win z Prowansji czy Banyuls nie ma żadnego znaczenia.